Minęły dwa tygodnie od częściowego poluzowania obostrzeń. Rzecznik Ministerstwa Zdrowia stwierdził, że rząd dał marchewkę, a teraz czas na kij. Jak Pan to skomentuje?
Dr
Zbigniew Martyka: To jest traktowanie Polaków jak
niegrzeczne dzieci, które trzeba wychować za pomocą kar i nagród.
Rzecznik Ministerstwa Zdrowia zdecydowanie za daleko posunął się
w swoim komentarzu - to jest upokarzające dla ludzi. Skoro
już jesteśmy przy porównaniu do dzieci, to rząd zachowuje się jak
chuligan w piaskownicy, który wykorzystując swoją siłę fizyczną, wymusza
na innych dzieciach podporządkowanie się jego woli, wbrew ustalonym
wcześniej zasadom. Trzeba też podkreślić, iż decyzje podejmowane przez
rządzących są w wielu przypadkach absurdalne i - co wiele razy
podkreślałem - przynoszą więcej szkody niż pożytku.
Od
początku wiemy, że zalecane maseczki nie tylko nic nie dają
z epidemiologicznego punktu widzenia, ale dodatkowo przynoszą wiele
szkód zdrowotnych. Według przeprowadzonego randomizowanego badania klinicznego
dotyczącego masek z tkaniny (czyli takich, jakie w 99 proc. się
nosi), ryzyko choroby grypopodobnej było trzykrotnie większe wśród personelu
medycznego noszącego maski odzieżowe, w porównaniu do grupy
kontrolnej. O braku skuteczności tychże masek doskonale wiedział nawet
ówczesny Główny Inspektor Sanitarny Jarosław Pinkas mówiąc,
że "wprawdzie maseczki nie są wystarczająco skuteczne ale spełniają
istotną rolę - mianowicie przypominają o tym, że istnieje
pandemia". Teraz Ministerstwo Zdrowia oficjalnie mówi, że osłony
twarzy, do których ludzie byli zmuszani przez całe miesiące, są
nieskuteczne. Mamy czarno na białym – zmuszano ludzi do nonsensownych
zachowań bez uzasadnienia zdrowotnego. Czysty absurd. Ostatnie badania
Uniwersytetu Witten wykazały bardzo negatywne skutki noszenia masek
u dzieci, dotyczyło ono aż 68 proc. przebadanych.
Przykłady
z ostatnich dni to np. zakaz wynajmowania więcej niż 50 proc.
pokoi w obiektach noclegowych. Efekt jest taki, że zamiast rozłożyć
gości równomiernie w obiektach typu schroniska turystyczne, często obce
sobie osoby są umieszczane w jednym pokoju, żeby drugi obok mógł pozostać
pusty. Kolejny przykład to zdumienie rządu, że po otwarciu
stoków narciarskich Polacy tłumnie zgromadzili się na wyciągach
narciarskich. Trzeba być skrajnie naiwnym, żeby pomyśleć,
iż po tygodniach zamknięcia infrastruktury będzie inaczej. Nie byłoby
tej sytuacji, gdyby rząd nie ingerował w turystykę.
Bardzo
ważna kwestia, którą trzeba koniecznie poruszyć, to fakt, iż te
absurdalne w wielu przypadkach ograniczenia, są wprowadzane bez żadnych
podstaw czy badań. Porównanie choćby krajów Europy, które wprowadziły
lockdown oraz tych, które potraktowały SARS-COV-2 jako normalnego wirusa,
wyraźnie wskazuje, że lockdown nie daje żadnych rezultatów.
Ostatecznie wątpliwości rozwija porównanie Florydy i Kalifornii
- dwóch stanów z podobnym klimatem, podobnym poziomem zakażeń,
ale całkowicie różnym podejściem do zamykania gospodarki.
Rząd
wprowadził szczególnie radykalne
obostrzenia na Warmii i Mazurach.
Czy słusznie?
Absolutnie
nie. Rząd ma przykład z własnego podwórka, że na liczbę zakażeń
nie ma wpływu lockdown. Spójrzmy na dane z pierwszej połowy
poprzedniego roku, a więc czasu największego zamknięcia. Średnia ilość
zachorowań w Polsce miała się nijak do obostrzeń. Zachorowania
zaczęły narastać od połowy marca, kiedy to drastycznie ograniczono
możliwość swobodnego przemieszczania się. Potem spadały od czasu
złagodzenia obostrzeń (pod koniec kwietnia). Od maja ilość wykrytych
infekcji SARS-COV-2 utrzymywała się na podobnym poziomie z lekką
tendencją spadkową, by od lipca znów wzrosnąć. Rząd natomiast
podejmuje decyzje m.in. na podstawie publikacji z fachowych czasopism
medycznych, nie rozumiejąc dokładnie czytanego tekstu. Choćby opublikowana
przez Centrum Informacyjne Rządu grafika przepisana z "Nature",
mająca rzekomo obrazować, gdzie jest największe ryzyko zarażenia koronawirusem.
Na tej podstawie zostały zamknięte restauracje, centra fitness
czy hotele. Tymczasem z treści artykułu w "Nature"
wynika, iż grafika wcale nie przedstawia ryzyka zakażenia,
ale liczbę dodatkowych zakażeń po otwarciu konkretnego typu miejsc
i dodatkowo, wbrew twierdzeniom rządu, nie są to wyniki badań,
a symulacja. To właśnie pokazuje, w jaki sposób są podejmowane
decyzje. Trochę mniej ta sytuacja dziwi, gdy weźmiemy pod uwagę fakt,
że wielu członków Rady Medycznej przy premierze jest sponsorowanych przez
koncerny farmaceutyczne, a jeden z nich, najbardziej znany
z obrażania Polaków nie zgadzających się z oficjalną narracją,
brał pieniądze od Pfizera.
Minister
Adam Niedzielski zapowiedział szczyt zachorowań pod koniec marca.
Czy pańskim zdaniem na Wielkanoc czeka nas kolejny lockdown?
Proszę
sobie przeanalizować wykres zachorowań na grypę i choroby
grypopochodne z poprzednich lat. Szczyt zachorowań regularnie przypadał
na przełom lutego i marca. SARS-COV-2 ma podobną specyfikę, więc
nie trzeba być prorokiem, żeby to prognozować. Czy Wielkanoc
będzie podobna do poprzednich świąt? Moim zdaniem tak - i będzie
to niezależnie od liczby zachorowań.
Czy
zgodzi się pan ze słowami prof. Guta, że zaszczepienie wszystkich
chętnych osób 60 plus oznacza koniec epidemii?
Patrząc
na statystyki, COVID-19 stanowi marginalne zagrożenie dla młodszych
i prawie żadne dla osób zdrowych. Przypomnę, że przypadki zgonów
wśród osób zdrowych w Polsce w zeszłym roku to zaledwie 4
promile ogółu zachorowań. Patrząc na to z tej strony, można się
zgodzić z profesorem Gutem, że skoro młodsi są bezpieczni,
a starsi nabędą odporności w wyniku szczepienia
- to epidemia będzie zmierzać do końca.
Jednak
ten sam prof. Gut stwierdził jednocześnie, że "pandemia mogłaby się
zakończyć z punktu widzenia tak zwanego myślenia zdroworozsądkowego",
ale "z punktu widzenia rozgrywek, które są prowadzone"
- ta pandemia nigdy się nie skończy. I dalej mówi,
że "istnieje konieczność utrzymania pewnej ilości zachorowań
po to, żeby swoje szczepionki rozpropagować". Tak więc "świat
sobie nie poradzi, ale nie jest to wynik straszliwego wirusa
tylko przyjętych egoistycznie interesów poszczególnych firm". Ponadto
"koronawirus daje szerokie możliwości (...) do możliwości zamykania
i zacieśniania, zależy w czyje ręce wpadnie pomysł".
Warto
wziąć jeszcze pod uwagę, iż mamy do czynienia z wirusem
sezonowym i mutującym (co było wiadomo od razu, wbrew przekazom
medialnym), więc podawać szczepionkę również należałoby co roku. I do
tego wszystko zmierza. Czy to będzie koniec epidemii? W zeszłym
roku zanotowaliśmy 1,26 miliona zakażeń SarsCoV-2. Dla porównania, liczba
zachorowań na grypę w sezonie 2017/2018 to 5,41 miliona
przypadków. Jeżeli mówimy o epidemii SarsCoV-2, to gwoli uczciwości,
musielibyśmy mówić o czymś w stylu mega-epidemii grypy.
Co roku
koronawirusy powodują część zachorowań z ilości przypadków kwalifikowanych
dotychczas jako grypopochodne. Ponieważ mutują, jak wirus grypy, powodują
zachorowania raz cięższe, raz lżejsze (różne w różnych sezonach).
W tym sezonie SARS-COV-2 w większości przypadków powoduje infekcję,
która nie przeradza się w chorobę (bo nie istnieje nic takiego,
jak "bezobjawowy COVID-19"), w mniejszym procencie wywołuje
chorobę o przebiegu cięższym od tegorocznej grypy. Nie jesteśmy
w stanie w żaden sposób przewidzieć, jak sytuacja będzie wyglądała
za rok czy dwa - równie dobrze modele mogą się odwrócić
o 180 stopni.
Biorąc
pod uwagę obecne wyniki, jaką strategię wobec COVID-19 należałoby przyjąć?
Skończyć
lockdown, przywrócić normalne funkcjonowanie ochrony zdrowia - jak
w poprzednich latach. Dotychczasowa polityka rządu kosztowała życie ponad
75 tysięcy osób - niediagnozowanych i nieleczonych, właśnie przez
"walkę" z koronawirusem. Ile jeszcze ludzi musi umrzeć, żebyśmy
się opamiętali?